W Tajlandii jest rok 2552. Szcżęśliwie wylądowalismy po 11 godzinnym locie gdzie jedzeniem i napitkami rozpieszczało nas Air France.
Po opuszczeniu lotniska mierzymy się z wilgocia upałem tutejszego klimatu.
Jedziemy na słynna Khao San Road, jak ma się niebawem potwierdzić, mękkę wariatów.
Całe popołudnie i wieczór spędzamy na degustacji tutejszych specjałów przyrządzanych w ulicznych garkuchniach i barkach.
Na szczególna uwage zasługuje drink serwowany w wiaderku oraz kurza macica wraz z niedorozwiniętym jajem(zdjęcia).
Skorzystaliśmy z lokalnej atrakcjii i poddaliśmy się masażowi, który wykonują małe rybki (sic!) obgryzające stopy ze skóry.
W pokoju o metrażu zbliżonym do schowka na szczotki spędzamy pierwszy nocleg.
Jutro ruszamy na północ.